niedziela, 13 maja 2018

J-Drama Review: Seisei Suruhodo, Aishiteru, czyli o historii, która w Polsce nie miałaby racji bytu, a szkoda!

Zapewne każdy, kto w minimalnym stopniu spotkał się z dramami wie, że opowiadane historie znacząco różnią się od naszych polskich/europejskich/amerykańskich standardów. O tym, jak bardzo, trzeba się samemu przekonać... lecz tym razem nie chodzi mi o omawianie, lecz o samą tematykę. O przedstawienie instytucji małżeństwa oraz rozwodów.
 

W ramach wstępu powiem, że na Seisei Suruhodo, Aishiteru (pl. Wystarczy, że cię kocham / eng. Love, Katharsis) to drama, na którą trafiłam przez całkowity przypadek. Szukałam czegoś, żeby podtrzymać moją chęć uczenia się japońskiego (wspiera mnie w tym bardzo dobrze Duolingo, gdzie codziennie poświęcam tak z 10/20 minut dziennie). Tyle że jestem mało tolerancyjna - wiele historii po prostu mnie "boli" i uciekam od nich już po pierwszym odcinku. Tym razem jednak było inaczej - zachęciła mnie mała liczba odcinków (raptem 10 - to znak, że nie będzie ta opowieść rozwleczona) oraz nietypowa tematyka. Fakt, że nie żałuję, jest najlepszym dowodem na to, że jest dobrze!

Mia Kurihara to wielka miłośniczka biżuterii - szczególnie tej od Tiffany'ego, gdzie też pracuje z ogromnym oddaniem twierdząc, że biżuteria przechowuje ludzkie uczucia (co też bardzo często powtarza). Pewnego dnia poznaje Kairiego Miyoshi, który pomaga jej znaleźć utraconą rzecz. Dziewczyna nie wie, że już następnego dnia mężczyzna okazuje się być jej szefem. Biurowy romans murowany, ponieważ zarówno ona, jak i on zakochują się w sobie właściwie już w pierwszych minutach, ale ale... nie mogłoby być tak pięknie. Kairi nosi na swoim palcu obrączkę...


Co w takim razie postanawia Mia? Otóż nie poddaje się i postanawia zostać jego kochanką. Przyjaciółki w sumie nie mają nic przeciwko (tam niby mówią, że w sumie to może cierpieć, ale yolo lala), sam Miyoshi początkowo się nie zgadza (i tylko początkowo, ponieważ chwilę później krzyczy na cały głos: Pozwól mi się martwić o swoją kochankę!). Na dokładkę pojawia się ten trzeci, ale wiadomo - za wiele do powiedzenia nie ma... No i tylko ta żona staje się problemem. Bo budzi się ze śpiączki i ni cholery nie chce pozwolić odejść zakochanemu mężowi... no i jak na złość, wszyscy stoją za nią twardo murem! 

Cała akcja opiera się na tym, że para się schodzi, rozchodzi, schodzi, rozchodzi i tak w koło Macieju... Brzmi nudno? No właśnie tak nie jest, ponieważ urozmaiceń jest tutaj masa,  a w dodatku istnieje tło w postaci wyrazistych postaci drugoplanowych. Ogromna rzadkość, ale niesamowicie się w to wciągnęłam i pozwoliłam wieść się za nos, ponieważ do ostatniego odcinka pewna nie byłam, jak to się wszystko potoczy! Albo przynajmniej miałam nadzieję, że skończy się to wszystko inaczej.



Na dobrą sprawę, ja naprawdę czułam jakiś rodzaj przywiązania głównej pary. Mai i Kairi mieli czas, by rozwinąć swoją więź, a producenci to wszystko ładnie przedstawili, że z jednej strony kibicowało się tej parze, a z drugiej strony... no właśnie! Z drugiej strony mamy Miyazawę, dla którego w sumie ogląda się tę dramę. Serce się krajało, jak ten chłopak dwoi się i troi, jak cierpi a przy okazji cały czas stoi po stronie ukochanej Mai! Nie sposób mu nie kibicować! No jakże bym chciała, żeby nie był tylko tym drugim, podobnie jak żałuję, że żona Kairiego, Yoko, była zła do szpiku kości - można było przedstawić ją w łagodniejszej formie, wtedy też byłyby większe szanse na autorefleksje zarówno nad istnieniem instytucji małżeństwa.

Bo wiecie co? To jedna z tych historii, które pokazują nam różnice kulturowe. Podejście do tematu małżeństwa najwidoczniej w Japonii jest traktowane dość po macoszemu, a przynajmniej z mniejszym akcentem na akcent religijny i że cię nie opuszczę (chociaż wróć - na początku główny bohater coś tam przebąkuje o tym, że obrączka jest dla niego symbolem odpowiedzialności, ale szybko o tym zapomina w sumie). Toż w katolickiej Polsce o dość konserwatywnym podejściu do tego tematu, główna bohaterka byłaby skazana na niepowodzenie - właściwie to nikt by nawet nie wpadł na to, by stworzyć serial o kochance i czyimś mężu!

Bo nieprzyzwoite, bo nie wypada, bo gorszy! Ale czy na pewno?


Tutaj bym polemizowała, co udowadnia Seisei Suruhodo Aishiteru. Ja ogólnie jestem zdania, że żyje się raz i ludzie się zmieniają. Nie ma sensu dusić się w małżeństwie, które cię rani i w którym nie ma już za grosz miłości i cierpła. A w związku Kairiego i Yuki tak właśnie było... więc czemu mieli się męczyć?

Najlepsze jest to, że cała odpowiedzialność spoczywała na kochance. To ona ponosiła wszelką odpowiedzialność, jak gdyby ten mąż był trochę biblijnym Adamem i wszystko było winą Ewy! Gdyby tak z boku spojrzeć, można by oczywiście uznać, że Mai jest tą złą - ktoś tu przecież próbuje komuś odbić męża! Tyle że to nie jest do końca prawda i para nie najlepiej czuje się w tym zestawieniu. Oni w żaden sposób nie chcą nikogo krzywdzić. Chcą być po prostu szczęśliwi. Czy to coś złego? Oto pytanie, na które trzeba odpowiedzieć sobie samemu.

Drama odpowiada natomiast na pytanie, co się dzieje z tą trzecią? Ano tłumi zazdrość o żonę, musi pogodzić się z tym, że nie może być widywana z ukochanym, nie mogą trzymać się za ręce. Musiała pogodzić się z tym, że rozmowy są często urywane a smsy kasowane. Po czasie przedstawiona została także ta chęć posiadania w połączeniu z brakiem czasu przez Kairiego, tajemnice i wszystkie inne urozmaicenia. To pokazuje, że związek kochanka-mąż wcale do fajnych nie należy. To wszystko pozwoliło mi spojrzeć na ten temat z tej drugiej strony oraz zastanowić się, czy my tu aby za często nie oceniamy sytuacji po pozorach? I nie zrozumcie mnie źle - ja tu do rozwodu nie przekonuję. To czysto teoretyczne stwierdzenie, że często sami siebie nie potrafimy uszczęśliwić.

Pytanie tylko, czy popierałam samą miłość Mai do Kairiego i to ich wzajemne przyciąganie? Na chłopski rozum dziewczyna mogła przecież zrobić sobie porządny detoks, nie odbierać i powiedzieć, że póki się chłopcze nie rozwiedziesz, to się nie spotkamy... ale tak nie powiem. Bo była zakochana i naprawdę się starała zapomnieć, co po prostu przychodziło z trudem. Z drugiej strony o wiele bardziej bolało mnie to, że przez to zaślepienie nie zauważyła najlepszego chłopaka pod słońcem, z którym - jak zawsze zresztą w dramach - o wiele lepiej się dogadywała! 

 
Co by tu jednak nie mówić - dziesięcioodcinkowe Seisei Suruhodo, Aishiteru było odświeżające. Całkowicie wkręciłam się w tę dramę, która zachęciła do rozmyśleń na temat małżeństwi i obowiązkach z nim związanych, a także nad samą miłością i jej istnieniem. I chociaż wolałabym, by drama zakończyła się inaczej, to i tak nie będę narzekała na ostatni odcinek, bo mnie po prostu rozkleił i gdzieś tam w serduszku rozumiem sens istnienia takiego happy endu. 

Dlatego też polecam Wam poświęcić chwilę temu tytułowi, bo w jakimś stopniu rozszerza pole widzenia na tak trywialnym już temacie. Szczególnie by zobaczyć, że w innym kraju przeżywa się podobną kwestię zdrady w nieco inny sposób.

PS. Posłuchajcie też piosenki przewodniej, bo jest PRZEPIĘKA - Bara no Youni Saite Sakura no Youni Chitte by Matsuda Seiko
PS2. Tak właściwie to tę a'la recenzję napisałam tylko na pamiątkę i dowód tego, że jednak j-dramy też potrafią być dobrze zrealizowane.

3 komentarze:

  1. Chociaż ten gatunek kompletnie mnie do siebie nie przyciąga to mimo wszystko zobaczę. Choćby dla przesłania :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Mam wrażenie, że oglądałam tę dramę tak dawno, że niewiele pamiętam - fabuła nie do końca mi siadała, ale kocham Emi, kocham Tackeya nie mówięc o Aoim Nakamurze (widziałaś z nim film Kimi to Boku? Jak nie to polecam, ryczałam na nim!)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A mnie właśnie całkowicie zaskoczyła swoją świeżością ;)
      Choć jasna sprawa - kwestia gustu.

      Nie, nie widziałam. Ale Aoim ładnie gra :D Bardzoooo spoko aktor i chętnie zobaczę go także w innych produkcjach ;)

      Usuń