sobota, 30 czerwca 2018

Ona święta, on dzikus

„Śmierć białej pończochy” to może prawdziwa, może fikcyjna opowieść o świętej i dzikusie, oparta na jak najbardziej historycznych wydarzeniach, którą znają wszyscy ze szkoły. Na przestrzeni wieków Polacy nauczyli się traktować Jadwigę w sposób przedmiotowy, nie poświęcając więcej uwagi jej uczuciom i marzeniom. Najnowszy spektakl Teatru Wybrzeże łamie przyjętą konwencję i przedstawia opowieść z punktu widzenia dwunastoletniego dziecka – przestraszonej, udręczonej, gwałconej dziewczyny, dla której korona bynajmniej nie była błogosławieństwem, lecz przekleństwem.


Po śmierci Kazimierza Wielkiego w Królestwie Polskim nastało bezkrólewie. Najlepszym kandydatem na następcę tronu jest młoda dziewczyna z węgierskiego dworu. Jadwiga Andegaweńska ma stać się królem Polski, ale przecież nie może rządzić sama. Polska szlachta wraz z klerem wybiera na jej męża litewskiego księcia Jagiełłę, by tym samym wzmocnić swój naród o Unię Polsko-Litewską. Wszystko dla dobra państwa, na ołtarzu którego ofiarą staje Jadwiga – dziewczyna, która przecież nawet nie zna tego kraju.

Dramaturg Marian Pankowski nie zmyśla historii, lecz wnikliwie i boleśnie ją interpretuje. Natomiast reżyser Adam Orzechowski przedstawia ją niemniej sugestywnie, przywołując na deski teatru kilka scen z życia Jadwigi Andegaweńskiej: jej bunt, zgodę na małżeństwo, ślub oraz jedną z bitew. Mimo że „Śmierć białej pończochy” należy do dość osobliwego, momentami nadzwyczaj wulgarnego i nieprzyjemnego przedstawienia, tytuł ten ociera się perfekcję. Od początku do końca utrzymuje widza w niepewności i swoistego rodzaju strachu o życie głównej bohaterki, bowiem zaprezentowany obraz przytłacza swoją szczerość. Widz przenosi się do początków XV wieku, gdzie próżno było szukać współczesnych wartości.

Bardzo dobrym rozwiązaniem było przeniesienie całej akcji do kameralnej sali, gdzie widz czuje się integralną częścią przedstawienia. I bynajmniej nie chodzi tutaj o minimalizm scenografii w postaci trzech ścian z tektury oraz tronu stojącego na środku sceny, którą od publiczności odgradza zaledwie pas czarnej ziemi. Reżyser pozwolił przekroczyć tę „barierę”, dzięki czemu  aktorzy zwracają się bezpośrednio w stronę widowni. Jest to tym dotkliwsze, gdy czwórka szalejących mężczyzn krzyczy i warczy niemal na wyciągnięcie dłoni pierwszego rzędu, a publiczność szczerze się boi. Podobnie jak sama Jadwiga.
 
Odegranie tejże postaci musiało być nie lada wyzwaniem, bowiem Jadwiga często wyraża swoje emocje zaledwie twarzą i gestami, balansując pomiędzy żalem a potrzebą buntu. To zadanie trudne, ale Magdalena Gorzelańczyk może być dumna z miesięcy prób, a przede wszystkim ze swoich umiejętności. Z każdym gestem czuć jej ogromne zrozumienie Jadwigi oraz szacunek do tego królewskiego wizerunku, kiedy, klęcząc, patrzy w dal, a z jej oczu ciekną łzy żalu. Podobnie wyjątkowe zdolności aktorskie wykazuje jej sceniczny partner Krzysztof Matuszewski. Odtwórca Jagiełły nie pozbawił polskiego króla odruchów człowieczeństwa, kreując go z jednej strony na postać antypatyczną, a przy tym – prawdziwą w odbiorze. Podobnie sprawa się ma z każdą inną postacią dramatu, ponieważ każdy aktor wiedział, co ma zrobić na scenie. Moment oddechu, akcent humorystyczny, uzupełnia Jakub Mróz w oryginalnej roli Krzyżaka. Wyróżnić udaje się także występującym w grupie posłom litewskim (Marcin Miodek, Maciej Konopiński, Piotr Witkowski, Grzegorz Otrębski), którzy wywołują bodajże najwięcej emocji.

„Śmierć białej pończochy” to jeden z tych spektakli, po którym widz wnikliwie przygląda się aktorom podczas aplauzu. Biorą się za ręce, przytulają, uśmiechają, wspólnie się kłaniają. Słowem - wychodzą z roli. Bo to przecież była tylko i wyłącznie gra – niesamowicie sugestywna, ale wciąż tylko gra. Widz może z ulgą odetchnąć, do czasu aż nie zada sobie nieprzyjemnego pytania: co jeżeli podobna sytuacja miała miejsce w rzeczywistości? Nagle majestatyczny obraz wielkiego wodza Władysława Jagiełły pryska, a Jadwiga staje się w oczach widza ofiarą, zabawką, męczennicą. Nie tak przyjemnie było urodzić się księżniczką.
 
Trudno stwierdzić, czy widz będzie chciał powrócić do tego spektaklu. Mimo że „Śmierć białej pończochy” została bardzo dobrze zrealizowana, to wciąż podobny obraz boli nasze społeczeństwo. Ale to dobrze. Niszczenie wrodzonej w Polakach martyrologii musi boleć, a do tego potrzebne są właśnie takie sztuki.



Recenzja napisana dla portalu:


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz